Wojciech Hawryszuk - 1953-2020

Myśli przyłapane - cytaty, komentarze, zapiski...

Dialogi           

- Pan przewodniczący podziękował za odpowiedź, ale niech Pan jeszcze zostanie.    Radny    Piotr Kęsik      

- Szkoda.    Dyrektor Wydziału Sportu    Bogusław Baniak   A już chciał się oddalić do pełnienia ważnej dla miasta służby społecznej.   Pastwił się i pastwił PK nad urzędnikiem, który do tej akurat trybuny nijak nie pasował..  10 01 05    Sesja RM

Napisałem kiedyś o musicalu "Kompot". Wystawiano tę "sztukę" w starej fabryce m.in platerów Norblina w Warszawie, na Woli. Premiera - 1983 r. Autorzy Zdzisław "Bene" Rychter i Jonasz Kofta. Nie było odpowiedniego "ciśnienia" (żałuję, że ja nie miałem), żeby wystawić tę polską śpiewogrę na Famie w 1983 roku. Żałuję do dziś. Ale - być może nie wszystko stracone... I taka oto korespondencja powstała w niedzielę.

----- Original Message ----- From: "BENE"  To: <>
Sent: Sunday, June 29, 2008 1:47 PM
Subject: o Kompocie

Witaj Wojtusiu
Nawet nie wiedziałem, że był taki zamiar wystawienia na Famie mojego "Kompotu". Ten rewelacyjny 16-latek to Adaś Probosz, brat znanego aktora Marka Probosza (teraz w USA) - no i to był musical bo na samo słowo
opera bierze mnie cholera :). A skąd Ci się wzięło Benon - pseudonim literacki jaki używam za całe
(ówczesne) 1000 zł. zatwierdzony przez ZAiKS to BENE - też związany z Belusem : po prostu w dawnym klubie filmowców "ściek" na Trębackiej w Warszawie nawalony Buczkowski chciał mnie zawołać i wyszło mu jakieś
beeele-Beeene. Szukałem wówczas podpisu pod moje pisanie i wyszło mi Bene czyli z łaciny (nie furmańskiej) dobry. Jaja są jak w filmach kombinują Benedykt, Benisław itp. Cieszę się że wspominasz nasze wariackie dzieło z Jonaszem popełnione w stanie wojennym - wariackie, bo na pomysł wpadliśmy w Instytucie
Psychiatrii i Neurologii gdzie się schowaliśmy.
Serdecznie pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za miłą wspominkę

Bene Zdzisław Rychter

 

Wojciech Hawryszuk pisze:

  • belus

Dzięki za zdjęcia. Mimo dosyć obmierzłego procederu jaki Belus uprawiał, daleś mu ludzkie, sympatyczne cechy, budzące zazdrość. Niezależność, spryt, walenie psów itd. Koleżka koszuli w brązową (okazuje się, że w czerwoną)  krate.  Moją sympatię wzbudziłeś z pewnością. I na koniec to kurestwo zwerbowanego koleżki, który Cię kopie.

"Kompot" to mój pierwszy kontakt z rockiem. To jest materiał na film. To dobra, polska wersja amerykańskiego  'Alaramu w parku strzykawek", oryginalna i prawdziwa. Polska wersja tytułu " Narkomani". Skąd Benon - szukałem Cię w internecie pisząc ten tekst, jakichś informacji o historii widowiska, odkryłem Belusa. I tego Benona. Nie znaliśmy się przecież. czytałem też wersję oryginalną, drukowaną w "Dialogu", też dobre. Bene. Tak właśnie pamiętam tamto czytanie. Robię taki festiwal Gramy - zajrzyj na stronę. www.gramy2008.pl.

  • belu25
Może za rok pomyślimy o tym widowisku - jako imprezie towarzyszącej festiwalowi. Czy masz nagrania z tego starego "Kompotu"? Zapamiętałam song "Zabij". Czy w Szczecinie, czy też nie - pomyśl o tym wznowieniu. Warto, bo ludzie zwyczajnie nie wiedzą.
Pozdrawiam, Wojciech Hawryszuk, też na b - mówią na mnie Baca.

PS Czy mogę umieścić tę korespondencję na stronie?

Baco drogi
Noo muszę to napisać - masz bardzo fajne pysio. Historię powstania "Kompotu" przesłałem Ci w załączniku; szczotka wywiadu z Dziennika Bałtyckiego - czy otworzyłeś?
Ja rodzony w 53 (fakt, byłem przy tym ... cytat z Przepraszam) a teraz mieszkam na wioseczce pod Ciechanowem.
Odpiszę jak wrócę ze zdjęć J.Machulskiego "Ile waży koń Trojański" (gram oczywizda...cinkciarza), to lecę do tej spsiałej Wawki.
Pewno, że możesz umieścić pisanko moje na stronie
Do zaraczytania

Bene zwsi

 

Kompot w domu wariatów

Nadtytul: Jak mistrz epizodu filmowego Bene Rychter został autorem

Gabriela Pekińska – „Dziennik Bałtycki” 20 października 2006

Moja znajomość z Jonaszem Koftą - nie licząc wspólnego wdychania dymu papierosowego w Spatifie - zaczęła się na dobre wraz ze stanem wojennym, 13 grudnia. Trochę wcześniej ruszyły zdjęcia do serialu, w którym przypadła mi rola młodego Wałęsy. Już miałem jechać na plan do Katowic, aż przyszła owa niedziela. Jakaś mnie rozpacz i deprecha ogarnęła. Chodziłem więc po melinach, bimbrownictwo uprawiałem. Wcześniej nawet miałem jakieś próby samobójcze, a ta niedziela mnie już dobiła zupełnie. Na wszelki wypadek matka wezwała pogotowie i zabrali mnie do Instytutu Psychiatrii i Neurologii, zwanego popularnie domem wariatów. Można powiedzieć, że schowałem się w najnormalniejsze miejsce na te czasy.

O korytarzu

Kumpel z sali powiedział mi, że na oddziale nerwic leży Jonasz Kofta, który pozdrawia mnie i przesyła paczkę papierosów. (Bo to był dom bez klamek i papierosów). Chciałem się z nim spotkać. Uprosiłem pielęgniarki, żeby mnie wypuściły na korytarz i zaczęliśmy sobie bleblusiować. śnieg za oknem, cisza, a my na tym korytarzu kombinujemy, jak dalej żyć. Aż pewnego razu Jonasz mówi: Benuś, napiszmy sztukę. Tylko, że ja zielonego pojęcia nie miałem, jak się pisze sztuki!

O salowej

Przez kilka popołudni dostałem, jakby mój ukochany Wańkowicz powiedział: prosto od krowy, prosto od cycka, ekstrakt mleka całej tej ogromnej wiedzy jaką tylko na uczelniach mistrz czeladnikowi przekazuje. Kofta zainwestował we mnie. Poczuł się jak profesor, ja jak student wydziału dramaturgii. My o sztuce w koło wrzaski, jakieś wycia nieszczęśników odchodziły. Salowa ścierą nas przeganiała, że ?ona myje, a my tu pety rozrzucamy!!!?. A on w oparach dymu przekazywał mi swoją mądrość. Tu stan wojenny, my zamknięci w tym szpitalu, a jednocześnie tacy wolni!

O wolności

No dobra, powiedziałem, to piszemy. Ale o czym? Ona go kocha, on ją nie. Było. On ją kocha, ona go nie. Było. Oni się nie kochają... Było. Dwa dni straciliśmy na główkowaniu, żeby wymyślić coś oryginalnego. Aż któregoś popołudnia przyjmują na oddział narkomankę. Jej przybycie zapisałem nawet w moim kalendarzu. Po kilku dniach już siedziałem z Mirką w stołówce, opowiadając godzinami swoje życiorysy - piciorysy. W te pędy pobiegłem do Jonasza. Mówię o dziewczynie. że te narkotyki to ucieczka od świata, jakiś imperatyw wolności. Zachwycił się: No to mamy kręgosłup sztuki. Zbudujmy wokół tego całą historię, mini społeczeństwo. Jak zachować wolność w tym domu wariatów pod tytułem PRL? Może przy pomocy kompotu?

O pijaku

No to skrobię. Jonasz jest genialnym konsultantem całego przedsięwzięcia. Mirka - narkomanka wprowadza mnie w swój świat. Ona w sztuce to Marocco. Jest jeszcze Monroe - wyobrażenie piękna, zjawiskowo śliczna, nieszczęśliwa dziewczyna. Tumorow - pijak to trochę moje alter ego, podobnie Amigo. Szefowa magazynu- to prototyp naszych matek.

O magazynie

Miejsce akcji? Przed stanem wojennym byłem zawodowo bezrobotny. Któregoś dnia kumpel mówi: Zdzisiek, robota jest! W drukarni kolejowej. Na magazynie. Tam się będziemy opierdzielać, ale przynajmniej dadzą nam ubezpieczenie. Poszliśmy cała grupą. (Część już z tych chłopaków nie żyje. Zaćpała się.) Długie pióra, kurtki amerykańskie, naszywki, nalepki, pacyfki. Kadrowa pyta o jedno: Piją? - Absolutnie! - zarzekamy się. Może jedno piwo...

Bo, mówi ona, wcześniej, przed wami, grupa zdegenerowanych młodocianych alkoholików mało co nie podpaliła zakładu! Trzeba było wzywać policję! Teraz dyrektor kazał przyjąć młodych ludzi na magazyn, ale niepijących. żeśmy się jej spodobali, to nas przyjęła. No niestety nie wiedziała, że my co prawda nie pijemy, ale ćpamy jak dzicy.

O Jolunia

To była jedna maligna, to pisanie. Moją aktualną narzeczoną była wtedy studentka - Jola. Poznaliśmy się na planie filmu ?Dom?. Ja miałem tam małą rólkę, ona - statystowała. Wieczorami Jola siedziała nad książkami i uczyła się, ja skrobałem. - Chcesz, to cię uwiecznię - powiedziałem pewnego dnia.

- Jak? - spytała. - Normalnie - odparłem. - Z imienia. Jolunia.

Z Jolunią skończyło się tak, że trzy dni i trzy noce nie odchodziłem od biurka, bo pisałem. A jak już zdecydowałem się przerwać na chwilę, to poszedłem w tango w Warszawę i chlałem. Nie wytrzymała. Ale zawdzięczam jej wiele. Wtedy nie byłem sam.

O blachach

Wychodzę ja, proszę ciebie, od Joluni i czekam, jak idiota, na tramwaj. Nie zauważyłem, że już po 22 i pognałem na piechotę. Przystanek pod domem, dwóch gliniarzy podchodzi, strzelają blachami: - Dokumenty! Godzina policyjna jest! Mówię, że wracam od narzeczonej, że piszę sztukę, że się zasiedzieliśmy, że nie ma tramwaju to idę, na dodatek trzeźwiuteńki jak świnia. A oni, że stan wojenny, że grozi to i to, i że wzywają radiowóz. W krótkofalówce słyszą, że dużo aresztowań, że muszą zatrzymanego odtransportować osobiście na komendę. No więc, ruszam z nimi, jak idiota DOBROWOLNIE, spacerkiem na Wilczą. Szmat drogi! Gadamy o stanie wojennym, o Polsce, przyszłości. Dochodzimy do drzwi, a oni mówią: Zdzisiek, to chyba jakoś nie tak... Chujowo wyszło... Wiesz, Zdzichu, to ty idź do domu... Ale się wściekłem! Teraz?! Taki kawał drogi?! Teraz to dopiero mnie zamkną! Będą pytać, co ja robię na mieście, pewnie ulotki roznoszę, albo rząd legalny chcę obalić...

O robakach

Skontaktowałem się z Markiem Kotańskim, bo opowieści Mirki to za mało. A ja byłem zawodowy, rozwijający się alkoholik, a nie ćpun. Mało wiedziałem, choć kilka razy w tej drukarni zaćpałem, i to jakieś środki halucynogenne. Matka powiedziała, że jak jeszcze raz będę pokazywał jej ścieżki, którymi robaki wychodzą z telewizora pod dywan to dzwoni po pogotowie. Raz spałem też z małpą, całą zabandażowaną, zakrwawioną. Przyszedłem do matki i mówię, że ta małpa krwawi, żeby dała bandaże, bo muszę poprawić opatrunki. Od Kotańskiego dostałem zdjęcia matek narkomanów. Oczy tych kobiet... Te zdjęcia przyczepiłem nad biurkiem, na gwoździu. Jak mnie wena gnała, wypisywałem jakieś adzia - badzia, spojrzałem i już wracałem do tematu. Tak powstawała ta sztuka o potrzebie miłości, kochania, o potrzebie bycia z drugim człowiekiem. O potrzebie wolności.

O góralach

Z cała tą pisaniną poszedłem do Jonasza. „Jątek i chór górali” - tak o nim mówiłem, bo jak się pojawiał, to zaraz pełno miał wokół klakierów i przydupasów, co to ?Mistrzu, fantastyczna ta rzecz, którą mistrz stworzył, ale jakby te 20 zł, do poniedziałku...?. Próbowaliśmy kilka razy popracować w Spatifie ale nie dało rady, bo tylu krzyworyjów się przyplątywało! Jak doszło do sceny ćpania, to rzekłem: - Jątek, leć po całości tą swoją poezją! Ale dramaturgicznie nieco nam się sypnęło, więc na wszelki wypadek postanowiliśmy zniknąć i każdy z nas poszedł w swoją ?tak zwaną Polskę?.

O rękawach

Premiera światowa ?Kompotu? miała miejsce w Teatrze Dramatycznym w Radomiu w 1983 roku. Wcześniej nie za bardzo znałem tę całą terminologię, tym bardziej co znaczy ?premiera światowa?.

- Jonasz - mówię - ja nigdy nie byłem na premierze, nie wiem jak się zachować. A on na mnie popatrzył, przytulił i rzekł: ?Wujaszku?, zobaczysz jak to fajnie być autorem.

- Jonasz, ale przecież ja nienawidzę, w życiu nie miałem i nie mam garnituru- marudzę. Więc powyciągał z szafy wszystkie garnitury. To trwało parę godzin. żyletką trzeba było coś nadpruć, bo się nie mieściłem. Później coś zszyć, bo opadało.

- Jonasz, kurwa, ale te nogawki za krótkie!

W końcu spodnie gdzieś odnalazłem swoje, ale marynarkę miałem Kofty, taką z rękawami za łokcie.

O żonie

Od tego dnia cały mój świat stanął do góry nogami. Byłem jednocześnie i dumny, i przytłoczony tą nową sytuacją, jaka mnie spotkała. Pamiętam, że na premierę dziennikarską pojechałem sam, Jonasz był już wtedy bardzo chory. Poprosiłem matkę, żeby mi towarzyszyła. Na drugi dzień była zła jak nie wiem co, bo zdjęcie w gazecie, na którym figurowaliśmy oboje, ktoś podpisał: Autor Bene Rychter z żoną...

O ubojni

No, nie za bardzo wyglądałem jak autor. Bo za młody, bo skacowany, bo w rozciągniętym swetrze, bo w marynarce wymiętej. Kiedyś na spektakl spóźniłem się do teatru. Bileterka zmierzyła mnie wzrokiem i rzuciła, że już spektakl się zaczął i nie mogę wejść. No to ja, że jestem autor i chciałem zobaczyć

jak przedstawienie idzie. No to ona, że gówno mnie to obchodzi i jak nie przestanę marudzić, to wezwie policję. A we wrześniu podczas premiery w Elblągu zauważyłem, że teraz już nie ma tak, że się wita autora, tylko serdeczne podziękowania składa się Przedsiębiorstwu Czyścideł do Mebli ?Misio?, śle ukłony dla Ubojni w ślubowie, dziękuje za wsparcie Zakładowi Produktów Ożywczych w Pcimiu. Gryzłem wargi, żeby się nie roześmiać. Na koniec padło światło na mnie i... słyszę jęk zawodu. Wielkie zdziwienie, jeśli Kofta nie żyje, to ten drugi powinien na wózku inwalidzkim jeździć! Albo przynajmniej chodzić o kulach. A tu facet w kapeluszu kowbojskim. Znowu nie zadowoliłem polskiej publiczności i o tym zresztą jest sztuka ?Kompot?.

O Amelii Oskierko

Pamiętam prapremierę w starej fabryce w Norblinie. Jonasz przyjechał po mnie taksówką. Był 1985 rok. Całe miasto wyplakatowane ? Kompotem?. Miałem przyjaciółkę, starszą panią - Amelię Oskierko. Jako chłopak wyprowadzałem jej psa. Siwiutka była. Samotna. Podsuwała mi Tołstoja, opowiadała o Czechowie. U niej półki uginały się od książek. Snuła mi jakieś opowieści oszczęśliwości. Może nawet namawiała mnie do komunizmu. Nie wiem, nie rozumiałem tego. No więc jest premiera w Norblinie. Chciałem, żeby pojechała ze mną na ten spektakl, bo duchowo mi matkowała. Mówiłem jej: Melu, moje marzenie się spełnia o pisaniu! A ona kobita nad grobem, słaba, 90 lat, chudzinka, byle podmuch by ją przewrócił. - Jestem sercem z tobą - powiedziała. Nie poszedłem na bankiet, tylko pognałem do niej. A tu tłum sąsiadów na klatce stoi. Pani Oskierkowa zmarła... - kiwają głowami. W sumie i tak nie byłem na tej premierze, bo porwała mnie Mira Kubasińska. -

Synuś - powiedziała - przecież jak ty wejdziesz na scenę się ukłonić, to się przewrócisz! Bo jeszcze przed spektaklem ze wszystkich stron ręce z alkoholem się wyciągały do mnie. Poszliśmy zatem z Mirą, miast na spektakl to do ?Polonii?. Na dancing. Pusta sala, trzy smutne kurwy siedzą przy barku, znudzeni kelnerzy, orkiestra gra. Na tej sali ja z Mirą Kubasińską, która mnie podtrzymuje, tańczymy. Bo jak żeśmy siadali do stolika, to rzekłem: - No to co, chlapniemy ? A ona: - Nie, zatańczymy.

O losie

W "Kto jest kim w Polsce?" jest też o mnie: literat z wykształceniem podstawowym, role filmowe, kilkaset epizodów. Przed moim nazwiskiem figuruje niejaki Jan Rychlik - docent, doktor, magister, inżynier, informatyk, nauczyciel akademicki. A tuż za mną Kazimierz Ryczan – współordynariusz diecezji kieleckiej, nauczyciel diecezji kieleckiej, Wyższe Seminarium Duchowne w Przemyślu... Bez wiary i pokory bym zdechł. Każdy ma wytyczoną swoją drogę. Ale jak źle odczyta drogowskaz, to mu się całe życie popieprzy. Na szczęście udało mi się wyjść na prostą: wieś, kózki, kurki, wieczorami pod jabłonką piję z kubka... dziurawiec. To jest ten mój kompot... życia. A że tyle "śliwek - robaczywek" w niego wpadło?.

To już opowieść na inną Sztukę.