Wojciech Hawryszuk - 1953-2020

Myśli przyłapane - cytaty, komentarze, zapiski...

Bardziej dynamiczne patrzenie na pozyskiwanie pieniędzy zewnętrznych.   

Radny    Janusz Modrzejewski    Język postmodernizmu uwiódł po raz kolejny porządnego człowieka.    21 09 06    Komisja Edukacji i Kultury

(24) "czołem"po staropolsku albo o pozytywnych skutkach nieznajomości języka angielskiego 7:38 PM

Z wielkim strachem (z obawy przed policją) zdecydowaliśmy się rysować. Nie, nie będę tego opisywać. Powiem krotko: rysunki skończyły się błyskawicznie, nie nadążaliśmy rysować. Gdy się zwinęliśmy ludzie szli za nami wrzucając kasę, ja rysowałem na samochodach aż się skończył papier i już nie było na czym rysować. I tak nam dalej wrzucali. Około 850Y (ponad 100$)

Wczoraj Jonaszowi udaje się wejść do różnych miejsc (świątynie, muzea) za darmo. Ja wtedy czekam na zewnątrz czasami bardzo długo. Gdy raz wrócił z takiego zwiedzania i pytam się jak było: "Zgubiłem się. Ale znalazłem kosiarkę, bardzo ładna. Czerwona." W ten sposób Jonasz zwiedził Norbulinge - letnia rezydencje Dalej Lamów. W  środku zamiast zwiedzać wziął udział w loterii i wygrał napój. Miał kupić suszony ser z yaka, a przez pomyłkę kupił z yaka suszone mięso.

Mięsożercy mamy coś dla was! Czekając na Jonasza spotkałem znajomego mnicha "NOSZA". Nie wiem czy bardziej ucieszyliśmy ze spotkania, czy z tego ze z naszymi nosami nadal wszystko w porządku.
Pod świątynią Dzok'ang (chyba najważniejsza świątynia w Lhasie) zaczepiła nas mała dziewczynka prosząc o datek. Dziewczynka miała warkoczyki jak noszą panie z  okolic Amdo. Zanim mis powędrował do nowej opiekunki wskakiwał i  wyskakiwał z plecaka, skakał po dziewczynce. A ona przy tym bardzo się śmiała. Jonasz powiedział ze śmieje się jak Weronika (siostra Jonasza).
Do najmilszych wydarzeń należało spotkanie z  mnichami w jednym z małych klasztorów (z wiadomych powodów nie podajemy nazwy). Przyglądaliśmy się modlitwom, pokazywaliśmy nasze zdjęcia z ubiegłego roku z Budgaji i Daramhsali (mnisi przyglądali się im długo), Jonasz z jednym z najstarszych mnichów bawił się małą kukiełką, taką na palec (od Mai i Szymona). Mnichbawił się doskonale, zresztą Jonasz też. Wyciskali się, przyciskając się czołami. Czyli po staropolsku "Czołem". Na koniec mnich pokazał nam wyciągnięty z zakamarków i  szczelnie owinięty portret, którego posiadać nie wolno. Pozbierał z ołtarza cukierki, jakie zostawiają obok datków pątnicy i dal Jonaszowi. Do miejscowych specjałów należą pierogi momo (nasze ulubione), naleśniki bobi, jak i słynna herbata z masłem jaka i sola. Jonasz po pierwszym łyku "wykręcił się okrutnie" i nie chciał się do niej zbliżać. A herbata i tak była "cywilizowana" bo na wsiach masło jest najczęściej zjełczałe. Dopodobnych przysmaków należy piwo Czang. Jakby z soku z kiszonej kapusty. A jeśli mowa o kiszonej kapuście to właśnie Jonasz zachorował na egzotyczna chorobę o nazwie "kiszona kapusta". Choroba objawia się tym, że ciągle mówi, że zjadłby coś polskiego, najlepiej od Babci, a  już najlepiej z kiszoną kapusta. Czasami w nocy potrafi powiedzieć: "Pączek. Jak bardzo chciałbym pączka!" Czasami boję się, że weźmie mnie za pączka. W ramach realizacji jonaszowych potrzeb poszliśmy na pizzę. O zgrozo! Tutejszy kucharz przyrządził Jonaszowi pizze na kawałku miejscowego chleba z  kechupem.Pomimo, że jakoś specjalnie nie chorujemy z wyjątkiem "kiszonej kapusty", to jednak wysokość daje o sobie znać. Wejście nawet na pierwsze piętro kończy sie długim sapaniem.Cześć tybetańska miasta, przepełniona pielgrzymami z  różnych stron Tybetu ( w najróżniejszych strojach, fryzurach i biżuterii) daje obraz tego miasta jakim było kiedyś. Jednak nie sposób zapomnieć o teraźniejszości. Mieszane uczucia budzą bogaci turyści, bezkrytycznie kupujący od Chińczyków folklorystyczne i turystyczne atrakcje. A przecież jesteśmy świadkami zagłady Tybetu.
Dzisiaj znów niesamowity dzień.
Rano śniadanko. No właśnie nie wiem jak to opisać. Uczęszczają tam tylko Tybetańczycy. Trzy sale o wielkości i  wdzięku poczekalni dworcowej. Proste ławy. W salach kłębi się od tubylców. Pielgrzymi z najodleglejszych zakątków Tybetu. Miejscowi gentelmani w elegancko poplamionych marynarkach, oddają się graniu w karty z taka namiętnością jakby poza ta gra nic nie istniało.
Pani w budce przyjmuje zamówienie. Oprócz herbaty na tablicy wypisane trzy pozycje (jakieś kluski zalane rosołem). Ceny jak na stołówce pracowniczej, dotowane przez zakład pracy. Po zapłaceniu otrzymuje sie blaszkę z  wybitymi znaczkami tybetańskimi, z którą to należy udać się w stronę kuchni by przekazać ją obsłudze. Po zajęciu wolnego miejsca, przychodzi pani w biały fartuchu( higiena przede wszystkim) i z wielkiego aluminiowego czajnika nalewa herbatę. My zajęliśmy miejsce miedzy panią modnie wystrojona w tradycyjny tybetański fartuszek "pandej" i
kapelusz z napisem: "jamajka", a panem z nowoczesnym telefonem, którego ciągle używał. Cała sala pozdrawiała nas serdecznie i nakazywała paniom w fartuchach dolewać nam herbaty. Po tej niezwyklej mieszance serdeczności tybetańskiej i wysublimowanych przeżyciach estetyczno -
kulinarnych udaliśmy się do swoich zajęć, pielgrzymi odwiedzać kolejne klasztory, jedynie gentelmeni w elegancko poplamionych marynarkach pozostali by kontynuować swa grę.
Nie zamierzaliśmy wchodzić do Dzok'ang ze względu na cenę biletów i umundurowanych Chińczyków jacy sprzedają owe bilety. Zresztą Jonasz tego dnia niewiele zamierzał, bo znalazł w plecaku ostatnią nie przeczytaną książkę: "Oskar i Pani Róża" i chciał zostać w hotelu. Jednak zobaczyłem ze wejście na dach jest chyba bezpłatne, a na pewno nie pilnowane. Gdy wracaliśmy z dachu, na jednych z drzwi zobaczyliśmy napis: "NO EXIT". Po chwili narady doszliśmy do wniosku ze to chyba oznacza: "TĂŠDY BEZ BILETOW". A przecież my biletów nie mieliśmy, wiec musieliśmy się tędy udać. Po chwili błąkaniach po miejscach przypominających kuchnie i pralnie, znaleźliśmy się w  świątyni. Ciekawe którędy prowadza tych z biletami? Sama świątynia owszem, ale dla nas nie czytających buddyjskiej ikonografii większe wrażenie robili sami pielgrzymi przed świątynia, oddający sią z wielkim zaangażowaniem praktyka, szczególnie padaniu na ziemie by powstać i znowu paść.Jonasz usiadł na ławce, oczywiście by czytać książkę. Szybko dosiadł się stary mnich i tak czytali razem. Gdy Jonasz sie śmiał, mnich śmiał się również. Czasami tylko gdy przechodziła hałaśliwa wycieczka chińskich turystów, wywalałem jęzor i  przewracałem oczami, mnich potakiwał iwybuchaliśmy śmiechem. "Z czego sie śmiejecie?" przerywał czytanie Jonasz. "Nic, nic, czytaj dalej". No to czytał dalej, na glos:" Szanowny Panie Boże, na imie mi Oskar, mam dziesięć lat(...) nigdy się do Ciebie nie odzywałem, bo nawet nie wierzę, że istniejesz". I  siedzieliśmy tak, i słuchaliśmy i czytaliśmy i śmialiśmy się. Nagle mnich poderwał się i zniknął gdzieś w swojej celi. Po chwili powrócił, niosąc banany i ser (wprawdzie słodki ale twardy jak kamień. I znów tak siedzieliśmy. Aż Jonasz przeczytał prawie cala książkę. Nie wiem ile czasu minęło. Mnich w końcu musiał pójść, pewnie na nieszpory. I już wiedziałem po co jechaliśmy tyle kilometrów.
Dzień zakończył się równie pięknie.

Jutro ruszamy dalej. Jeśli nie będzie chmur to widać będzie Mount Everest i  Sziszapangmę. Być może kolejny list dopiero z Katmandu.
Na pewno spóźnimy się na granicę, podobno jest za każdy dzień kara. Zobaczymy jak sroga. Dobrze ze to nie Tajlandia, bo tam są "baty". Wyobrazicie sobie sto batów za każdy dzień. Może dzieci maja zniżkę?
Jonasz i Romek z misiami z  podróży.

P.S.
Pytanie do specjalistów: Pawła albo Kryzysa.
Co znaczy jak Budda jest pomalowany na niebiesko?