(24) "czołem"po staropolsku albo o pozytywnych skutkach nieznajomości języka angielskiego 7:38 PM
Z wielkim strachem (z
obawy przed policją) zdecydowaliśmy się rysować. Nie, nie będę
tego opisywać. Powiem krotko: rysunki skończyły się
błyskawicznie, nie nadążaliśmy rysować. Gdy się zwinęliśmy
ludzie szli za nami wrzucając kasę, ja rysowałem na samochodach aż
się skończył papier i już nie było na czym rysować. I tak nam
dalej wrzucali. Około 850Y (ponad 100$)
Mięsożercy mamy coś dla was! Czekając na
Jonasza spotkałem znajomego mnicha "NOSZA". Nie wiem czy
bardziej ucieszyliśmy ze spotkania, czy z tego ze z naszymi nosami
nadal wszystko w porządku.
Pod świątynią Dzok'ang (chyba
najważniejsza świątynia w Lhasie) zaczepiła nas mała dziewczynka
prosząc o datek. Dziewczynka miała warkoczyki jak noszą panie z
okolic Amdo. Zanim mis powędrował do nowej opiekunki wskakiwał i
wyskakiwał z plecaka, skakał po dziewczynce. A ona przy tym bardzo
się śmiała. Jonasz powiedział ze śmieje się jak Weronika
(siostra Jonasza).
Do najmilszych wydarzeń należało spotkanie z
mnichami w jednym z małych klasztorów (z wiadomych powodów
nie podajemy nazwy). Przyglądaliśmy się modlitwom, pokazywaliśmy
nasze zdjęcia z ubiegłego roku z Budgaji i Daramhsali (mnisi
przyglądali się im długo), Jonasz z jednym z najstarszych mnichów
bawił się małą kukiełką, taką na palec (od Mai i Szymona).
Mnichbawił się doskonale, zresztą Jonasz też. Wyciskali się,
przyciskając się czołami. Czyli po staropolsku "Czołem".
Na koniec mnich pokazał nam wyciągnięty z zakamarków i
szczelnie owinięty portret, którego posiadać nie wolno.
Pozbierał z ołtarza cukierki, jakie zostawiają obok datków
pątnicy i dal Jonaszowi. Do miejscowych specjałów należą
pierogi momo (nasze ulubione), naleśniki bobi, jak i słynna herbata z masłem jaka i sola. Jonasz po pierwszym łyku "wykręcił się
okrutnie" i nie chciał się do niej zbliżać. A herbata i tak
była "cywilizowana" bo na wsiach masło jest najczęściej
zjełczałe. Dopodobnych przysmaków należy piwo Czang.
Jakby z soku z kiszonej kapusty. A jeśli mowa o kiszonej kapuście
to właśnie Jonasz zachorował na egzotyczna chorobę o nazwie
"kiszona kapusta". Choroba objawia się tym, że ciągle
mówi, że zjadłby coś polskiego, najlepiej od Babci, a
już najlepiej z kiszoną kapusta. Czasami w nocy potrafi
powiedzieć: "Pączek. Jak bardzo chciałbym pączka!"
Czasami boję się, że weźmie mnie za pączka. W ramach realizacji
jonaszowych potrzeb poszliśmy na pizzę. O zgrozo! Tutejszy kucharz
przyrządził Jonaszowi pizze na kawałku miejscowego chleba z
kechupem.Pomimo, że jakoś specjalnie nie chorujemy z wyjątkiem
"kiszonej kapusty", to jednak wysokość daje o sobie znać.
Wejście nawet na pierwsze piętro kończy sie długim
sapaniem.Cześć tybetańska miasta, przepełniona pielgrzymami z
różnych stron Tybetu ( w najróżniejszych strojach,
fryzurach i biżuterii) daje obraz tego miasta jakim było kiedyś.
Jednak nie sposób zapomnieć o teraźniejszości. Mieszane
uczucia budzą bogaci turyści, bezkrytycznie kupujący od Chińczyków
folklorystyczne i turystyczne atrakcje. A przecież jesteśmy
świadkami zagłady Tybetu.
Dzisiaj znów niesamowity
dzień.
Rano śniadanko. No właśnie nie wiem jak to opisać.
Uczęszczają tam tylko Tybetańczycy. Trzy sale o wielkości i
wdzięku poczekalni dworcowej. Proste ławy. W salach kłębi się od
tubylców. Pielgrzymi z najodleglejszych zakątków
Tybetu. Miejscowi gentelmani w elegancko poplamionych marynarkach,
oddają się graniu w karty z taka namiętnością jakby poza ta gra
nic nie istniało.
Pani w budce przyjmuje zamówienie.
Oprócz herbaty na tablicy wypisane trzy pozycje (jakieś
kluski zalane rosołem). Ceny jak na stołówce pracowniczej,
dotowane przez zakład pracy. Po zapłaceniu otrzymuje sie blaszkę z
wybitymi znaczkami tybetańskimi, z którą to należy udać
się w stronę kuchni by przekazać ją obsłudze. Po zajęciu
wolnego miejsca, przychodzi pani w biały fartuchu( higiena przede
wszystkim) i z wielkiego aluminiowego czajnika nalewa herbatę. My
zajęliśmy miejsce miedzy panią modnie wystrojona w tradycyjny
tybetański fartuszek "pandej" i
kapelusz z napisem:
"jamajka", a panem z nowoczesnym telefonem, którego
ciągle używał. Cała sala pozdrawiała nas serdecznie i nakazywała
paniom w fartuchach dolewać nam herbaty. Po tej niezwyklej mieszance
serdeczności tybetańskiej i wysublimowanych przeżyciach estetyczno
-
kulinarnych udaliśmy się do swoich zajęć, pielgrzymi
odwiedzać kolejne klasztory, jedynie gentelmeni w elegancko
poplamionych marynarkach pozostali by kontynuować swa grę.
Nie
zamierzaliśmy wchodzić do Dzok'ang ze względu na cenę biletów i umundurowanych Chińczyków jacy sprzedają owe bilety.
Zresztą Jonasz tego dnia niewiele zamierzał, bo znalazł w plecaku
ostatnią nie przeczytaną książkę: "Oskar i Pani Róża" i chciał zostać w hotelu. Jednak zobaczyłem ze wejście na dach
jest chyba bezpłatne, a na pewno nie pilnowane. Gdy wracaliśmy z dachu, na jednych z drzwi zobaczyliśmy napis: "NO EXIT".
Po chwili narady doszliśmy do wniosku ze to chyba oznacza: "TĂŠDY
BEZ BILETOW". A przecież my biletów nie mieliśmy, wiec
musieliśmy się tędy udać. Po chwili błąkaniach po miejscach
przypominających kuchnie i pralnie, znaleźliśmy się w
świątyni. Ciekawe którędy prowadza tych z biletami? Sama
świątynia owszem, ale dla nas nie czytających buddyjskiej
ikonografii większe wrażenie robili sami pielgrzymi przed
świątynia, oddający sią z wielkim zaangażowaniem praktyka,
szczególnie padaniu na ziemie by powstać i znowu paść.Jonasz
usiadł na ławce, oczywiście by czytać książkę. Szybko dosiadł
się stary mnich i tak czytali razem. Gdy Jonasz sie śmiał, mnich
śmiał się również. Czasami tylko gdy przechodziła
hałaśliwa wycieczka chińskich turystów, wywalałem jęzor i
przewracałem oczami, mnich potakiwał iwybuchaliśmy śmiechem.
"Z czego sie śmiejecie?" przerywał czytanie Jonasz. "Nic,
nic, czytaj dalej". No to czytał dalej, na glos:" Szanowny
Panie Boże, na imie mi Oskar, mam dziesięć lat(...) nigdy się do
Ciebie nie odzywałem, bo nawet nie wierzę, że istniejesz". I
siedzieliśmy tak, i słuchaliśmy i czytaliśmy i śmialiśmy się.
Nagle mnich poderwał się i zniknął gdzieś w swojej celi. Po
chwili powrócił, niosąc banany i ser (wprawdzie słodki ale
twardy jak kamień. I znów tak siedzieliśmy. Aż Jonasz
przeczytał prawie cala książkę. Nie wiem ile czasu minęło.
Mnich w końcu musiał pójść, pewnie na nieszpory. I już
wiedziałem po co jechaliśmy tyle kilometrów.
Dzień
zakończył się równie pięknie.
Jutro ruszamy dalej.
Jeśli nie będzie chmur to widać będzie Mount Everest i
Sziszapangmę. Być może kolejny list dopiero z Katmandu.
Na
pewno spóźnimy się na granicę, podobno jest za każdy dzień
kara. Zobaczymy jak sroga. Dobrze ze to nie Tajlandia, bo tam są
"baty". Wyobrazicie sobie sto batów za każdy dzień.
Może dzieci maja zniżkę?
Jonasz i Romek z misiami z
podróży.
P.S.
Pytanie do specjalistów: Pawła
albo Kryzysa.
Co znaczy jak Budda jest pomalowany na niebiesko?