
Właściwie nie wiem jak doszło do tego, że zaproponowaliśmy (Agencja Barnaba czyli również moja żona Ewa) ten temat Sekretarzowi Miasta Edmundowi Runowiczowi. W prasie co chwila pojawiały się pytania, dlaczego nie ma targu, marku rybnego podczas dni morza. I słusznie. Dostaliśmy od Edmunda zielone światło. Zabraliśmy się do tego dość wcześnie, ale to był jak się okazało poważny problem.

To nasze działanie było jednym z takich, które wynikało z prostej filozofii: nie gadaj tylko rób. żadna intensywna nawet i szczera, inspirująca i fachowa publicystyka nie zorganizuje żadnej imprezy. żadne namowy innych nie okazały się dostatecznie skuteczne.

Szczecin był kojarzony, jest kojarzony z paprykarzem, a nie z rybami. I z Brazylią. Rybacy z różnych powodów nie chcieli do Szczecina przyjechać ze świeżą rybą, z różnych powodów. Takim podstawowym był brak tradycji. Obawa przed stratą, może lenistwo. W czasie, kiedy „burcie” za leszcza płacono 70 groszy, w Szczecinie – 3 złote za kilogram. Ofertę udziału skierowaliśmy do firm przetwórczych, gastronomicznych i do rybaków. Odzew w Szczecinie był niewielki. Większe zainteresowanie wykazały firmy z lubuskiego.
Pieniądze, którą miasto dofinansowało zorganizowanie tej imprezy, przeznaczyliśmy głównie na uzbrojenie terenu gdzie nie było bieżącej wody (400 m rurociągu), kanalizacji ściekowej (specjalne zbiorniki opróżniane codziennie), prądu (400m instalacja kablowa). I całego zaplecza sanitarnego dla publiczności i gastronomii (kontenery sanitarne) i toitoje. Miasto pomogło również sfinansować promocję imprezy – bezpośrednią i wizualną (plakaty, bannery, ulotki). Autorem logo imprezy – Gryfa trzymającego w dziobie rybę, jest Henryk Sawka).

Chcieliśmy koniecznie robić tę imprezę nad Odrą, na Bulwarze Piastowskim (Piastów Pomorskich), w miejscu dokąd przez setki lat przypływały łodzie i kutry ze świeżą rybą czyli między mostem Kłodnym a Mostem Długim.

Odwołanie do tradycji, historii miasta jest ważne. I nie ważne jak mała jest impreza na początku, ważne żeby nie zaniechać jej systematycznej organizacji. Wiedzieliśmy jedno, to musi być komercyjne, opłacalne dla wszystkich przedsięwzięcie. żadna „cepelia”, tylko interes. To gwarantowałoby sukces za kilka lat i udział – w tej chwili – małych firm gastronomicznych z Europy. Na Tall Ship Races 2007 – jak znalazł. Uczciwie powiem, że do tych imprez nie dołożyliśmy, ale też nie zarobiliśmy na nich dużych pieniędzy. Wiedzieliśmy, zakładaliśmy, że to dopiero początek.

W 2001 roku zorganizowaliśmy na terenie parkingu Novej Starówki jeszcze dwie imprezy sierpniową „Ryba z Rusztu” i grudniową bezpośrednio przed gwiazdką. Dużą pomoc w organizacji imprez okazał nam pan Marek ze spółdzielni „Certa”, podobnie pan Zygmunt Mar czeski z firmy TOI TOI. Na Novą Starówkę zaprosiła nas pani Wanda Kamrowska, właścicielka jednaj z kamienic, której na sercu leżało i leży dobro tego kawałka miasta i do tej pory robi wszystko, żeby go „ożywić”, zgodnie zresztą z postulatami społeczności lokalnej i mediów.
W tym samym 2001 roku na jesieni, zgłosiliśmy propozycję, aby oczywiście zrealizować kolejny Jarmark w 2002 roku i zastanowić się co z następnymi imprezami w kolejnych latach. Ale co Runowicz – sekretarz rozumiał, to Runowicz - prezydent zapomniał. Nie pamiętam kto był wtedy szefem promocji i kto organizatorem bezpośrednim Dni Morza, ale ta osoba (osoby) wykazała dużo siły woli i samozaparcia, żeby temat skutecznie „uwalić”. Prostą urzędniczą metodą przeciągania decyzji. Pies z wami tańcował. W kolejnych latach urzędnicy miejscy nie byli w stanie zorganizować tej imprezy. Oczywiście mogli ją kupić, ale nie stworzyć, tego nikt od nich nie wymagał. Być może ten co by chciał wymagać, kierował się racjonalnym przekonaniem. I wiedzą o urzędniczych wierzeniach i motywacjach wykształconych przez długie lata pracy ich szefów i własne przeświadczenie o doskonałości...



A ja nie pytany, nie odpowiadałem. Zresztą jestem radnym i nie mogłem „gospodarować na majątku gminy”. To głupi i nieprzyjemny dosyć przepis, który zakłada, że wszyscy chcą gminę okraść. Każdy mierzy według siebie. Są przykłady, że ludzi przepisują firmy na żony, znajomych, rodzinę i formalnie są w porządku. A de facto? Nie mówiąc o tym, co się dzieje jeżeli zechcą rzeczywiście okraść, co nazywa się robieniem interesów z miastem.


A jak miasto (co jest raczej rzadkością) nie daje się okradać, to jest powód żeby powiedzieć, że miasto nie potrafi robić interesów. W tym wszystkim nie ma żadnej sprzeczności.Nasze „Jarmarki Rybne” były małym elementem imprezy, myślę tu o Dniach Morza, ale zebrały więcej pozytywnych recenzji, niż ta wielka impreza. Co bardzo zdziwiło niektóre osoby w mieście. Nie ukrywam, że ten temat należy do tych, do których zechcę i warto wrócić.